Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę. Pewnego dnia i my, wzorem filmowego Maksa, możemy tak zareagować. Wokół zgasną światła i ekrany, sprzęty zamilkną, windy staną. Słowem, nagle cofniemy się o kilka wieków. Sprawy nie przedstawiają się jeszcze tak źle, gdy prąd rychło wróci do sieci. Ale co robić, gdy prądu nie będzie przez kilkanaście albo i kilkadziesiąt godzin? W poniższym poradniku zastanowimy się, jak rozwiązać jedną z istotnych blackoutowych kwestii, czyli jak gotować bez prądu. Jeśli jednak szukasz produktów na wypadek blackoutu znajdziesz je w naszej dedykowanej kategorii: Blackout.

parujący garnek

Spis treści:
I. Gotowanie bez prądu i krótkotrwała awaria
II. Gotowanie bez prądu i awaria długotrwała
  1. Co robić, gdy zabraknie prądu? Zatroszczyć się o wodę
  2. Spiżarka, a w niej makarony, weki i kompocik
III. Gotowanie bez prądu – kuchenki turystyczne, racje żywnościowe i liofilizaty
  1. Kuchenki turystyczne. Jak wybrać najlepszą?
    a. Blackout i kuchenka gazowa
    b. Kuchenki benzynowe
    c. Kuchenki na paliwo stałe
  2. Liofilizaty, czyli posiłek smaczny i praktyczny
  3. Racje żywnościowe, czyli gotujemy bez kuchenki
IV. Zabrakło prądu? Sięgnijmy po alternatywne źródło energii
  1. Agregat prądotwórczy do domu
  2. Drobne uwagi „eksploatacyjne”
  3. Jak podłączyć agregat prądotwórczy do sieci domowej?
V. Zakończenie

Gotowanie bez prądu i krótkotrwała awaria

Zacznijmy od najprostszego scenariusza – prądu nie będzie przez kilka, ewentualnie kilkanaście godzin. W takiej sytuacji warto zrobić szybki przegląd zawartości lodówki i ustalić, jak długo trzymana tam żywność będzie do czegokolwiek zdatna. Pamiętajmy, że temperatura w lodówce nie wzrośnie tak od razu. A w zamrażalniku będzie wzrastać nawet wolniej. Poza tym i bez chłodzenia żywność może w lodówce śmiało poleżeć dzień, czasem dwa. Nie musimy się więc niczym przejmować i bez obaw zagospodarowujmy trzymane tam wiktuały.

Jeśli nie chcemy ryzykować, a na zewnątrz jest chłodno, szybko psujące się produkty umieśćmy na parapetach i balkonach. Rzecz jasna latem, gdy słońce zmienia osiedlowe uliczki w asfaltowe potoczki, nie wchodzi to raczej w grę. W ciepłych miesiącach możemy natomiast uciec się do rozwiązania stosowanego przez naszych dziadów i pradziadów, czyli do trzymania żywności, rzecz jasna odpowiednio zabezpieczonej przed zabrudzeniem, w piwnicy.

Gotowanie bez prądu i awaria długotrwała

weki

Teraz załóżmy, że prądu nie będzie przez kilka dni. Co powinniśmy robić w takiej sytuacji? Tym, którzy nawykli do wygód cywilizacji XXI wieku przypomnę, że podczas blackoutu w sklepach niczego nie kupimy. Nawet osiedlowa Żabka, zwykle tętniąca życiem, a otwarta nawet w wigilijny wieczór, pogrąży się w ciemnościach. Nie pozostanie więc nic innego, jak sięgnąć po własne rezerwy. O ile, rzecz jasna, w swej zapobiegliwości zawczasu jakieś zgromadziliśmy.

Co robić, gdy zabraknie prądu? Zatroszczyć się o wodę

Zacznijmy od wody. To sprawa bardzo istotna, dużo istotniejsza niż żywność. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze bez jedzenia przetrwamy nawet miesiąc, a bez wody już po kilkunastu godzinach mogą zacząć się problemy. Przypomina nam o tym choćby znana zasada trójek. H2O nie tylko ugasi pragnienie, ale pozwoli zadbać o higienę, choćby elementarną. Dzięki wodzie przygotujemy również liofilizowany posiłek (patrz niżej), albo najzwyczajniej coś ugotujemy – ziemniaki, makaron, ryż.

Nie możemy odnaleźć pasujących produktów do zaznaczenia.

Ktoś może zauważyć, całkiem zresztą słusznie, że jeśli awaria potrwa kilka lub kilkanaście dni, służby komunalne dostarczą nam wodę, np. w beczkowozach. Tak pewnie będzie, ale przezorny zawsze stara się być ubezpieczonym. Dlatego też, gdy tylko zgaśnie światło, odkręćmy w łazience kurki i napełnijmy wannę. Tylko nie zwlekajmy – skoro nie ma prądu, to i wody może niebawem zabraknąć. Pompy są przecież zasilane energią elektryczną. A jeśli dowiemy się, że sytuacja jest naprawdę krytyczna (awaria jest bardzo poważna i „rozległa”), napełnijmy kranówką co się da – garnki, miski, butelki.

Spiżarka, a w niej makarony, weki i kompocik

Przejdźmy już do sedna, czyli do pichcenia w warunkach blackoutu. Pierwszą sprawą, którą trzeba tu rozwiązać, jest kwestia zapasów. Gdzie je trzymać? Naczytawszy się różnych internetowych poradników wiemy już, że optymalnym wyborem będzie spiżarnia. Nie musi to oczywiście być osobne pomieszczenie, kilka półek w jednej z kuchennych szafek zupełnie wystarczy.

Biorąc się za kucharzenie zajrzyjmy zatem do spiżarki. Powinniśmy tam znaleźć spore zapasy żywności: płatki kukurydziane, konserwy, pasztety, suszone owoce, warzywa i mięso, wszelkiej maści weki, słodkości, orzechy. Wszystkie te wiktuały mają tę zaletę, że nie trzeba ich podgrzewać lub gotować. Wystarczy tylko sięgnąć. Ponadto postoją na naszych półkach nawet kilkanaście miesięcy, a może i lat.

Co powinno się znaleźć w spiżarni preppera?

Gotowanie bez prądu – kuchenki turystyczne, racje żywnościowe i liofilizaty

gaz

Ale nie samym suchym prowiantem człowiek żyje. Jeśli w czasie przedłużającego się blackoutu chcemy funkcjonować w miarę normalnie, warto zjeść coś ciepłego. Nie dość, że taki posiłek pokrzepi, to podniesie też morale, zwłaszcza zimą, gdy za oknem będzie świszczał lodowaty wiatr. W spiżarni trzymamy zatem kuchenkę turystyczną (zasilaną gazem, benzyną/spirytusem lub paliwem stałym), kilka paczek liofilizatów, opcjonalnie wojskowe racje żywnościowe z ich arcypraktycznymi chemicznymi podgrzewaczami.

Przyjrzyjmy się tym cudom nieco bliżej.

Kuchenki turystyczne. Jak wybrać najlepszą?

Gdy w gniazdkach nie będzie prądu, na nic przyda się kupiony właśnie na raty thermomix. Wyżej wspomnieliśmy, że zwykła kuchenka, nawet taka na gaz, również nie pomoże, bo ten gaz prędzej czy później (a raczej prędzej) po prostu wyłączą. Musimy więc poszukać czegoś autonomicznego, niezależnie zasilanego.

Nasz wzrok padł na kuchenki turystyczne. W sklepach znajdziemy kilka podstawowych typów, różniących się od siebie rodzajem wykorzystywanego przez urządzenia paliwa. Przyjrzyjmy się najpopularniejszym rozwiązaniom i zastanówmy, które z nich sprawdzi się najlepiej w warunkach blackoutu.

Blackout i kuchenka gazowa

Wśród amatorów pichcenia na wolnym powietrzu najpopularniejsze są nowoczesne kuchenki gazowe. Wykorzystują kartusze, czyli niewielkie zbiorniczki z błękitnym paliwem, które przykręca się do palnika. Kartusze mają ustandaryzowany gwint oraz pojemność (pomieszczą 100, 250 lub 450 gramów gazu). Zestaw wystarczy skręcić, następnie odpalić gaz i gotowe. Łatwe, proste i nawet przyjemne.

Nie możemy odnaleźć pasujących produktów do zaznaczenia.

Takie „turystyczne” rozwiązanie ma jednak pewną wadę. Jest nią niewielka pojemność kartuszy, zmuszająca nas do trzymania w szafkach i pawlaczach przynajmniej kilku ich sztuk. Rozwiązaniem jest „klasyczna” (czytaj peerelowska) kuchenka gazowa – duża i masywna, zasilana nie z wygodnego kartusza, ale z najnormalniejszej butli. Ma jednak zalety. Korzystając z niej możemy mieć do dyspozycji dwa palinki. To usprawnia gotowanie, zwłaszcza rodzinne, pozwala bowiem pichcić więcej i szybciej. Zapas gazu spokojnie wystarczy na kilka dni, a jeśli będziemy oszczędzać, to i na dwa tygodnie.

Kuchenki benzynowe

W słusznie minionych czasach Polski Ludowej sporą popularnością cieszyły się tzw. prymusy, czyli turystyczne kuchenki zasilane płynnym paliwem (denaturatem, benzyną, naftą). Słynęły z niezawodności i solidnej konstrukcji (jak wiele innych rzeczy, które produkowano w Związku Radzieckim). Kuchenki tego typu wyposażone są w palnik z dyszą, talerzyk do podgrzewania paliwa, zbiornik tegoż i osłonę, którą opuszczamy, by uchronić pojemnik przed przegrzaniem. Klasyczne, stare „prymusy” wyposażano w pompkę do zwiększania ciśnienia paliwa, nieco nowocześniejsze już jej nie miały. Obecnie w obiegu podobnego sprzętu jest sporo. W naszym sklepie znajdziecie m.ni. malutkie kuchenki spirytusowe.

Kuchenki benzynowe mają pewną przewagę nad gazowymi „kuzynami” – paliwo do nich wozimy w samochodowym baku. Jeśli więc w czasie blackoutu pod blokiem stoi zaparkowana nasza zgrabna, dwunastoletnia Astra z pełnym bakiem, o zapas „wachy” nie musimy się martwić. Takie kuchenki mają jednak i wady – po pierwsze spalana benzyna nie pachnie zbyt ładnie, zwłaszcza, gdy sprzęt „odpalimy” w dużym pokoju. Po drugie niektóre modele bywają zawodne, a niewprawiony użytkownik może mieć problemy z ich obsługą.

Kuchenki na paliwo stałe

Trzecią opcją są kuchenki na paliwo stałe. Na sklepowych półkach znajdziemy modele zasilane pastylkami lub różnych rozmiarów kostkami, przypominające nieco podpałkę do grilla. Wkładamy je do wnętrza kuchenki i najzwyczajniej w świecie podpalamy zapalniczką.

Sprzęt tego typu potrafi być zaskakująco niepozorny. Najprostsze kuchenki, tzw. esbity, to rozkładane stalowe pudełeczka, które z łatwością zmieszczą się w kieszeni spodni. Wspomniana już kostka spalając się na kuchence (trwa to około pięciu minut) nie dymi i nie pozostawia popiołu. Emituje jednak sporo energii cieplnej. Należy mieć to na uwadze, gdy korzysta się z kuchenki na przykład na kuchennym blacie.

Ostatnia opcja, czyli kuchenka opalana drewnem, ma już wyraźnie survivalowy posmak. Jeśli więc jesteście miłośnikami wypoczynku na łonie natury, albo zgłębiacie arkana sztuki przetrwania, rozważcie zakup tego urządzenia. Przyda się podczas weekendowego wypadu za miasto, ale i w trakcie blackoutu. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że wizja rozpalania takiej kuchenki gdzieś w salonie, między ulubioną otomanką a telewizorem, może wydać się nieco „ekscentryczna”, a nawet komiczna. Niemniej zawsze lepiej jest śmiać się z żołądkiem wypełnionym ciepłą strawą.

Liofilizaty, czyli posiłek smaczny i praktyczny

Skoro wspomnieliśmy o kuchenkach, rzućmy też okiem na posiłki, które możemy dzięki nim przygotować. Jedną z opcji jest żywność liofilizowana. Zyskuje ona nad Wisłą coraz większą popularność. I nic dziwnego, ma bowiem wiele zalet – jest lekka, nie zajmuje dużo miejsca, a po przygotowaniu smaczna i bardzo „naturalna”. Nie czuć tu żadnej chemii, konserwantów, podłych tłuszczów etc.

Wszystko to jest konsekwencją procesu liofilizacji, czyli odwadniania danej substancji poprzez jej zmrożenie (do -50°C) i sublimację powstałych kryształków lodu. Tym, którzy na lekcjach fizyki drzemali albo grali w karty przypominamy, że sublimacja to przejście ze stanu stałego bezpośrednio w gazowy. I tak się właśnie dzieje – lód zmienia się w parę. Ostatnim etapem liofilizacji jest suszenie, zwykle w temperaturze 40-50°C. W efekcie otrzymujemy żywność zawierającą ledwie od 1 do 2% wody.

Nie możemy odnaleźć pasujących produktów do zaznaczenia.

Tak spreparowane danie wystarczy zalać wrzątkiem (ten przygotujemy na kuchence), by otrzymać smaczny, pełnowartościowy (zdrowy!) posiłek. Wybór jest szeroki, a producentów, prześcigających się w dogadzaniu naszym podniebieniom, wielu. Na sklepowych półkach znajdziemy liofilizowane owoce, warzywa, zupy, dania z makaronem, ryżem, kurczakiem, a nawet rodzimy bigos.

Jak wszystko na świecie, liofilizaty mają też i wady – przede wszystkim są dość drogie. Kupując większą ilość będziemy musieli sięgnąć do kieszeni dość głęboko.

Racje żywnościowe, czyli gotujemy bez kuchenki

Kolejną opcją wartą rozważenia są gotowe racje żywnościowe. Mogą stanowić jakąś (raczej mniejszą, o czym później) część naszych zapasów na czarną godzinę. Są sycące, łatwe w przygotowaniu, mają też długie terminy przydatności do spożycia. A mówiąc szczerze, racje (być może nie w całości) można „zagospodarować” także po upływie wspomnianego terminu. Udowadnia to pewien Amerykanin, co i rusz zajadając się wojskowymi smakołykami sprzed dekad (raz nawet nadgryzł suchara, który pamiętał wojnę secesyjną). Relacje z tych „degustacji” znajdziecie na YouTube.

Wojskowe racje żywnościowe mają też i tę zaletę, że pakuje się je w hermetyczne worki, a do tego są małe, łatwo więc pomieścimy je w spiżarkach czy szafkach, lub poupychamy po plecakach i bagażnikach. Ale to nie wszystko. Chcąc przygotować taki wojskowy rarytas będziemy potrzebować wyłącznie odrobiny wody, i to zimnej. Przyznacie, że jest to wielka wygoda, zwłaszcza podczas blackoutu. Jeśli ktoś zachodzi w głowę, cóż to za magia, odpowiadamy, że całą robotę robią tu chemiczne podgrzewacze bezpłomieniowe, prawdziwy cud XX-wiecznej nauki. Ciekawskim zacytujemy nawet Wikipedię, w której opisano zasadę działania podgrzewaczy:

podgrzewacz to worek plastikowy z proszkiem składającym się z mieszaniny magnezu, żelaza i soli kuchennej zamkniętym w celulozowej matrycy. Aktywuje się go dodając wody (nie musi być czysta) do nadrukowanej na nim kreski (około 25ml). Na skutek reakcji elektrochemicznej pomiędzy magnezem, żelazem i słoną wodą wytwarzane jest ciepło, które podgrzewa danie.

Jeśli komuś, z jakiś względów, wojskowe frykasy nie odpowiadają, może sięgnąć po arcycywilne norweskie racje Seven Oceans. Te „kondensaty kaloryczne” mogą przeleżeć na półkach długie lata, są całkiem smaczne, a po dodaniu odrobiny wody zmieniają się w pożywną owsiankę.

Zabrakło prądu? Sięgnijmy po alternatywne źródło energii

gniazdka

Jeśli blackout potrwa kilka lub kilkanaście godzin, jakoś sobie z brakiem energii poradzimy. Wystarczą świeczki, latarki i powerbanki. Oczywiście różne energochłonne urządzenia nie będą działać, ale kto by się tym przejmował. Sprawy zaczną się jednak komplikować, gdy awaria, zamiast kilku godzin, potrwa kilka dni. Takie wypadki zdarzały się już w różnych miejscach świata i są jak najbardziej do wyobrażenia.

O takich sytuacjach już pisaliśmy:

Blackout – co to, kiedy nam grozi i ile może trwać?

Blackout, czyli jak się przygotować i co kupić? Lista must have

Agregat prądotwórczy do domu

Chcąc jakoś przygotować się na długotrwały brak prądu możemy zaopatrzyć się w agregat prądotwórczy. Urządzenie składa się z trzech elementów: prądnicy, silnika spalinowego i elektroniki. Jak łatwo zgadnąć jego podstawową funkcją jest wytwarzanie energii elektrycznej poprzez spalanie paliwa. Na rynku znajdziemy modele zasilane benzyną, olejem naftowym, a nawet gazem LPG. Mogą one wytwarzać prąd stały lub zmienny (raczej 12 V).

Trzeba przyznać, że agregat to rzecz dość droga. Agregat jednofazowy (230 V) może kosztować nawet 15 000 złotych, a agregat trójfazowy (400 V), niezbędny na przykład do uruchomienia trójfazowej pompy ciepła, będzie jeszcze droższy. Mając to na uwadze postarajmy się ograniczyć koszty eksploatacyjne urządzeń. Kwestia jest o tyle istotna, że pracujący agregat będzie zużywać nawet kilka litrów paliwa na godzinę. Wybierzmy zatem model, który ma najkorzystniejszy stosunek wydajności-koszty użytkowania. Pamiętajmy przy tym, że rozsądnym krokiem będzie zakup sprzętu napędzanego tym samym rodzajem paliwa, co nasz samochód. Dzięki temu zawsze będziemy mogli co nieco odlać lub dolać, w zależności od potrzeb.

Nie możemy odnaleźć pasujących produktów do zaznaczenia.

Jeśli szukamy urządzenia, które pomoże nam ładować telefony, powerbanki, lampki i tym podobne drobnostki, kupmy mały agregat inwertorowy z jednym lub dwoma gniazdami 230 V i gniazdem prądu stałego 12 V. Jeśli potrzebujemy cięższego sprzętu, zdolnego zasilać na przykład lodówkę, wybierzmy model o mocy 2000-3000 W.

Drobne uwagi „eksploatacyjne”

Agregat emituje sporo spalin, dlatego ustawmy go gdzieś poza domem, najlepiej pod odpowiednio zabezpieczoną wiatą. Zadbajmy, by w tym pomieszczeniu było sporo wolnej przestrzeni. Usuńmy też wszystkie łatwopalne sprzęty i substancje. Pamiętajmy też, że większość modeli pracuje bardzo głośno – wytwarzają nawet 90 dB. Ale włączone daleko od domostwa nie powinny przeszkadzać.

Jak podłączyć agregat prądotwórczy do sieci domowej?

Podłączenie agregatu do sieci domowej na stałe wymaga uzyskania zgody od Zakładu Energetycznego. Nas interesuje jednak blackout, czyli sytuacja awaryjna i przejściowa. Uruchomienie agregatu w takich okolicznościach na szczęście nie wiążę się z żadną papierologią. W momencie przerwy w dostawie prądu po prostu uruchommy ręcznie agregat i przy pomocy przedłużacza oraz rozdzielników podłączmy do niego urządzenia, które naszym zdaniem powinny być nadal zasilane (lodówki, kuchenki, czy telewizory, bo leci akurat najnowszy MasterChef).

Korzystając z agregatu co jakiś czas upewnijmy się, czy w sieci energetycznej nie płynie już aby prąd.

Zakończenie

I to by było na tyle. Mamy nadzieję, że ta garść porad pomoże Wam jakoś blackout znieść. W końcu dla naszych rodziców i dziadków nie była to rzadka rzecz, a jakoś sobie radzili. I to bez internetowych „wujków dobra rada”. No ale cóż, wtedy były inne czasy. Miejmy nadzieję, że już nie wrócą.


autor jakub buźniak

Jakub Buźniak

Pasjonat historii, geopolityki i, w mniejszym stopniu, wojskowości. Dużo czyta, czasem trochę myśli. O swoim prywatnym życiu nie będzie pisał, bo ma świadomość, że nikogo takie wynurzenia nie interesują.


napisz do nas