Zacznę od truizmu – żyjemy w niespokojnych czasach. Przez świat przetaczają się kolejne fale pandemii, rządy wprowadzają lockdowny, do tego za wschodnią granicą mamy wojnę, a na horyzoncie ciemne chmury kryzysu gospodarczego. Nic więc dziwnego, że wielu przygotowuje się na ciężkie czasy, na nieuchronnie zbliżające się chude lata. Ze sklepowych półek znikają towary, w domowych spiżarniach zapełniają się kolejne regały. Ale oprócz weków i konserw warto rozważyć zakup racji żywnościowych. Dlaczego? Już odpowiadam.

racja żywnościowa przygotowana

Spis treści:
1. Wojskowe racje żywnościowe, czyli armia maszeruje na brzuchu
2. MRE – nowa generacja wojskowych racji żywnościowych
3. Wojskowa racja żywnościowa dobra także dla cywili
4. Co zawierają wojskowe racje żywnościowe?
5. Czy istnieje alternatywa dla wojskowych racji żywnościowych?
6. Optymalna racja żywnościowa, czyli zrób to sam
7. Racje żywnościowe dla preppersa – czy to aby dobry pomysł?
8. Zakończenie

Wojskowe racje żywnościowe, czyli armia maszeruje na brzuchu

Każdy z nas pewnie słyszał o żelaznej racji, noszonym na dnie żołnierskiego tornistra posiłku, który wojak spożywał, gdy kuchnie polowe były „diabli wiedzą gdzie”, a jemu żołądek przyklejał się do kręgosłupa. Ale człowiek, walczący gdzieś na polu chwały albo ćwiczący w polu, otrzymywał także zwyczajne racje żywnościowe – zwykle były to „tuszonki”, czyli konserwy mięsne, które jadło się z sucharami, popijając lurowatą kawą. Z czasem dorzucono papierosy, czekoladę, suszone owoce i podobne „smakołyki”.

Nie możemy odnaleźć pasujących produktów do zaznaczenia.

Taka termicznie konserwowana żywność pojawiła się w wojsku gdzieś na początku XIX wieku. Zrazu zamykano ją w szklanych słojach, później w dobrze nam znanych stalowych puszkach. To rozwiązanie było dla wojska szczególnie praktyczne – zaopatrzony w taką żywność wojak miał na podorędziu posiłek łatwy w przygotowaniu, pożywny i niepsujący się.

MRE – nowa generacja wojskowych racji żywnościowych

MRE

Obecnie wiele armii świata, idąc za przykładem US Army, zaopatruje swój personel w MRE (z angielskiego Meal, Ready-to-Eat). Racje te zostały pomyślane tak, by zajmować możliwie mało miejsca, nie ważyć zbyt dużo i zaspokajać zapotrzebowanie energetyczne „konsumenta”. W konsekwencji żywność w MRE nie jest puszkowana. Pakuje się ją do foliowych woreczków lub aluminiowych foremek.

Ciekawym (wręcz rewolucyjnym) rozwiązaniem jest stosowanie w tych zestawach bezpłomieniowych podgrzewaczy chemicznych FRH (Flameless Ration Heater). Pozwalają przygotować ciepły posiłek bez użycia ognia (co m.in. sprawia, że pichcącego żołnierza trudniej wykryć). Oto zasada działania FRH (za Wikipedią):

podgrzewacz to worek plastikowy z proszkiem składającym się z mieszaniny magnezu, żelaza i soli kuchennej zamkniętym w celulozowej matrycy. Aktywuje się go dodając wody (nie musi być czysta) do nadrukowanej na nim kreski (około 25ml). Na skutek reakcji elektrochemicznej pomiędzy magnezem, żelazem i słoną wodą wytwarzane jest ciepło, które podgrzewa danie.

Rozwiązanie proste, ale zaskakująco użyteczne.

Wojskowa racja żywnościowa dobra także dla cywili

żołnierz i konserwy

Jak widzimy, pierwotnie racje żywnościowe były czymś typowo wojskowym. Dziś te łatwe do przygotowania i bardzo praktyczne „kondensaty kaloryczne” są dostępne także dla ludności cywilnej. Sięgają po nie miłośnicy sztuki przetrwania, entuzjaści bushcraftu, wszelkiej maści preppersi, odludki, czy obieżyświaci, dźwigający cały swój dobytek w plecaku. A i zwykli szarzy zjadacze podwawelskiej także nieraz wrzucą jakiś MRE do bagażnika samochodu. Tak na wszelki wypadek.

Racja żywnościowa może też stanowić jakąś część (raczej mniejszą, o czym później) naszych zapasów na czarną godzinę. Przemawia za tym przede wszystkim fakt, że MRE lub podobne produkty mają zazwyczaj długie terminy przydatności do spożycia. A mówiąc szczerze, to spożywać je (być może nie w całości) można także po ich upływie. Udowadnia to pewien Amerykanin, który na swój youtubowy kanał wrzuca materiały, na których zajada się wojskowymi smakołykami sprzed dekad (raz nawet nadgryzł suchara, który pamiętał wojnę secesyjną).

Wojskowe racje żywnościowe mają też i tę zaletę, że pakuje się je w hermetyczne worki, a do tego są małe, łatwo więc pomieścimy je w spiżarkach czy szafkach, lub poupychamy po plecakach i bagażnikach. A gdy będziemy je przygotowywać, nie będzie nam potrzebne źródło ognia. Jest to szczególnie istotne, jeśli liczymy się na przykład z możliwością dłuższego blackoutu.

Jeśli interesuje Was temat balckoutu, rzućcie okiem na nasze teksty:

Blackout – co to, kiedy nam grozi i ile może trwać?

Blackout, czyli jak się przygotować i co kupić? Lista must have

Co zawierają wojskowe racje żywnościowe?

puszki w kartonie

Standardowa wojskowa racja żywnościowa typu MRE to zestaw składający się oczywiście z jedzenia, ale też ze środków higienicznych, sztućców oraz bezpłomieniowego chemicznego podgrzewacza. Mamy tu wszystko, czego potrzebujemy by przygotować i zjeść pełnowartościowy, sycący posiłek.

Polskie wojsko wyposaża żołnierzy bądź w racje duże, dwudziestoczterogodzinne, lub w mniejsze, zawierające jeden posiłek. Jeśli zastanawiacie się, która z powyższych opcji będzie dla Was lepsza, podpowiem, że, jak niemal zawsze, wszystko zależy tu od okoliczności i potrzeb. Mniejsze racje mają swoje zalety – to hermetyczne paczuszki, które otwieramy, przygotowujemy i pałaszujemy. A jak już spałaszujemy, to folie i tacki lądują w koszu i sprawa załatwiona. Racje większe, choć summa summarum tańsze, mają nam wystarczyć na całą dobę, musimy więc przenosić ich (stopniowo ginącą w naszych żołądkach) zawartość przez jakiś czas. Musimy zatem zadbać, by jej nie pogubić lub nie uszkodzić. Nie jest to może wielki problem, ale zawsze jakiś.

Zajrzyjmy teraz do przykładowej wojskowej racji żywnościowej i zobaczmy, co tam znajdziemy. Poniższe informacje znalazłem na stronie popularnego producenta tych zestawów. Przed nami całodniowa racja żywnościowa 24h „RB2”:

  • Posiłek A (śniadanie):
  • fasolka po bretońsku z kiełbasą i boczkiem (400 g);
  • pasztet mięsny (100 g);
  • dżem owocowy (25 g);
  • pieczywo chrupkie (50 g);
  • napój herbaciany (30 g);
  • baton owocowy.
  • Posiłek B (obiad):
  • spaghetti z mięsem (400 g);
  • suchary specjalne (45 g);
  • napój herbaciany (30 g);
  • mleko zagęszczone w tubie (100 g);
  • napój herbaciany (30 g);
  • czekolada ciemna (50 g).
  • Posiłek C (kolacja):
  • konserwa mięsna (100 g);
  • suchary specjalne (45 g);
  • miód naturalny (25 g);
  • napój herbaciany (30 g);
  • baton owocowy.

Do tego dostajemy, rzecz jasna, chemiczne podgrzewacze (2 sztuki), sztućce, zupkę instant, cukier, sól, pieprz, cukierki kawowe i z witaminą C, gumy do żucia, foliowe torebki, papier toaletowy, nawilżane serwetki, saszetki na wodę, mieszankę bakaliową, herbatę ekspresową oraz zapałki. Całość waży 2120 gramów i dostarcza organizmowi 3910 kcal.

Jak widzimy, całkiem sporo tu rozmaitych dobroci.

Czy istnieje alternatywa dla wojskowych racji żywnościowych?

konserwy i ziarna

Oczywiście, że istnieje. I to niejedna. Do głowy przychodzą mi liofilizaty, najzwyklejsze konserwy oraz żywność suszona, hermetycznie pakowana. Każda z tych opcji ma swoje mocne strony i przewagi nad „konkurentami”, ale każda ma też wady. Rzućmy na to wszystko okiem.

Liofilizaty

Żywność liofilizowana staje się nad Wisłą coraz bardziej popularna. I nic dziwnego, ma bowiem liczne zalety. Przede wszystkim jest lekka i nie zajmuje dużo miejsca. Ponadto takie potrawy są zazwyczaj smaczne i mają bardzo „naturalny” smak i skład – nie czuć tam żadnej chemii, konserwantów, niepotrzebnych dodatków etc.

Jest to konsekwencja samego procesu liofilizacji, czyli odwadniania danej substancji poprzez jej zmrożenie (do -50°C) i sublimację powstałych kryształków lodu. Przypominam, że sublimacja to przejście ze stanu stałego bezpośrednio w gazowy. I tak się właśnie dzieje – lód zmienia się w parę. Ostatnim etapem liofilizacji jest suszenie, zwykle w temperaturze 40-50°C. W efekcie otrzymujemy żywność zawierającą ledwie od 1 do 2% wody.

Nie możemy odnaleźć pasujących produktów do zaznaczenia.

Tak spreparowane danie wystarczy zalać wrzątkiem, by otrzymać smaczny, pełnowartościowy (zdrowy!) posiłek. Wybór jest szeroki, a producentów, prześcigających się w dogadzaniu nam, wielu. Na sklepowych półkach znajdziemy liofilizowane owoce, warzywa, zupy, dania z makaronem, ryżem, kurczakiem, a nawet bigos.

A jakie wady mają takie pyszności? Po pierwsze są drogie. Zakup większej ich ilości może uderzyć w naszą kieszeń. Po drugie do przygotowania liofilizatów niezbędna jest wspomniana wyżej gorąca woda. A o tą w warunkach survivalowo-bushcraftowych nie zawsze jest łatwo (o tym, jak pozyskiwać wodę w terenie już pisałem).

Konserwy

Tu rozpisywać się chyba nie muszę. W końcu „turystyczną” i Paprykarz Szczeciński każdy zna i każdy jadł. Zalety tego rozwiązania są ewidentne: przede wszystkim długi termin przydatności do spożycia, łatwość transportu i, last but not least, niska cena oraz łatwa dostępność. Wybór jest również spory. Zauważmy też, że puszki z naszą ulubioną „tuszonką” dużo zniosą, można więc śmiało zabrać je w trudny teren.

Puszki swoje jednak ważą. No i te nieszczęsne konserwanty. Zauważmy, że pochłanianie znacznych ilości spożywczej chemii może mieć przykre następstwa, na przykład rozstrój żołądka. Ta przypadłość to ostatnia rzecz, z jaką chcemy mieć do czynienia w kryzysowej sytuacji. A na taką się przecież szykujemy, przygotowując zapasy. Morał płynie z tego taki, że nim kupimy paletę konserw na czarną godzinę, upewnijmy się, że nie zaszkodzi nam już pierwsza puszka. Ta uwaga tyczy się też wojskowych racji żywnościowych. W końcu i one w znacznej mierze składają się z żywności konserwowanej chemicznie.

Tak czy inaczej, konserwy warto mieć. Z ich pomocą można w końcu przygotować „samorobną” rację żywnościową. Ale o tym zaraz.

Żywność sucha

Co mam na myśli, pisząc o suchej żywności? Na przykład batony energetyczne, czekoladę, ale też beef jerky (po naszemu suszoną wołowinę), suchary (kto by się domyślił), orzechy, suszone owoce lub specjalne racje żywnościowe stosowane m.in. na tratwach ratunkowych (popularne Seven Oceans). Oczywistą zaletą tego rozwiązania jest niewielka waga, zawarta w tych produktach „skondensowana” energia oraz praktyczność – by taką rację zjeść, nie potrzebujemy w zasadzie niczego – ani specjalnych akcesoriów, ani nawet wody.

Suszone mięso jest przy tym bogate w białko, czekolada daje energetycznego kopa i podnosi morale, a można ją pochłaniać choćby w marszu. Suchary są lekkie i mogą czekać na swój czas przez długie lata (przypominam o Amerykaninie, który zajadał „krakersy” z Wojny Secesyjnej).

Ciekawym wyborem są racje norweskiej firmy Seven Oceans. Zostały pomyślane jako żelazne racje dla dryfujących na tratwach ratunkowych rozbitków. Mają w związku z tym liczne zalety. Przede wszystkim ponad pięcioletni okres przydatności do spożycia. Kupujemy więc taką paczkę i rzucamy gdzieś na dno szafy lub bagażnika, niech czeka na gorsze czasy. Racje pomyślano tak, by wytrzymały różne i często zmieniające się warunki przechowywania – tak mróz, jak i skwar. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu mają opływać świat. Co ciekawe, są nawet niezłe, w smaku podobne trochę do ciastek maślanych. A jeśli ktoś ma problemy z zębami, może je pokruszyć i rozpuścić w odrobinie wody, robiąc coś na kształt owsianki. Jedno 500 gramowe opakowanie takich racji zawiera 2400 kcal.

Optymalna racja żywnościowa, czyli zrób to sam

ognisko

Ale jest jeszcze jedna możliwość – racje żywnościowe możemy zrobić sami. Ma to kilka niebagatelnych zalet. Po pierwsze jest to rozwiązanie chyba najtańsze. Wystarczy, że zaopatrzymy się w konserwy, czekolady, orzeszki ziemne, kawę instant, suchary i co tam kto jeszcze lubi i już możemy kompletować naszą MRE. Nie jest to trudne. Wystarczy, że do hermetycznego worka wrzucimy wszystko, co nas interesuje.

Wspomniana elastyczność to kolejna zaleta racji „składanych” samodzielnie. Do wspomnianego worka włożymy przecież tylko to, co uznamy za potrzebne. W końcu na coś możemy mieć alergię, a coś innego może być po prostu zbędne (na przykład kolejne chusteczki, sztućce, zapałki, szczoteczka do zębów).

Kolejną zaletą „samoróbek” jest wybór „menu”. Wbrew pozorom, jest to ważna rzecz. Świadomość, że zamiast męczyć się z czymś, co w normalnych warunkach obchodzilibyśmy szerokim łukiem, będziemy jeść nasze ulubione potrawy, z pewnością poprawi nasze morale. A morale to w kryzysowych sytuacjach rzecz arcyważna.

Własnoręcznie przygotowana racja żywnościowa – przykład

Taka racja „domowej roboty”, pozwalająca funkcjonować przez cały dzień, może wyglądać na przykład tak:

  • jako danie główne jakiś liofilizat (może kurczak curry, albo inne ekstrawagancje);
  • konserwa (do wyboru, do koloru, czyli co kto lubi);
  • spora paczka orzeszków arachidowych;
  • gorzka czekolada;
  • baton energetyczny;
  • kilka paczek sucharów;
  • małe opakowanie miodu, dżemu lub kremu czekoladowego;
  • ropuszczalna kawa lub herbata;
  • cukier i przyprawy;
  • rozpuszczalna multiwitamina;
  • niewielka porcja wody.

Powyższa lista to, oczywiście, tylko propozycja. Komponując taką rację mamy naprawdę dużo możliwości. Chcąc przygotować liofilizaty będziemy potrzebować naczynia, w którym zagotujemy wodę. To oczywiście trochę kłopotliwe, ale można sobie z tym jakoś poradzić, zaopatrując się na przykład w turystyczny czajnik.

Możemy też w ogóle zrezygnować z drogich liofilizatów i zastąpić je tanimi konserwami. Do tego dorzucamy kuchenkę Esbit oraz kilka pastylek paliwa i problem ciepłego posiłku mamy już rozwiązany. Możemy też kupić chemiczny podgrzewacz, ten sam, który znajdziemy w wojskowych racjach żywnościowych, i z jego pomocą podgrzewać konserwy (najlepiej takie w aluminiowych foremkach).

Racje żywnościowe dla preppersa – czy to aby dobry pomysł?

człowiek jędzący mięso

Na zakończenie zastanówmy się, czy zdeklarowany (i zdeterminowany) preppers powinien inwestować, zawsze przecież ograniczone, zasoby właśnie w gotowe racje żywnościowe. Słowem, czy jego zapas pożywienia na czarną godzinę powinien mieć postać takich racji? Sądzę, że niekoniecznie. I to z dwóch powodów. Po pierwsze taka inwestycja byłaby kosztowna – kilkadziesiąt albo i kilkaset racji to duży wydatek. Po drugie nie byłby to wydatek jednorazowy. Nasz hipotetyczny preppers musiałby co kilkanaście miesięcy, bo tyle wynosi okres przydatności do spożycia większości racji, wymienić swoje zapasy. Gra nie wydaje się być wartą świeczki. Będzie i taniej i wygodniej, gdy zainwestuje w ryż, makaron, ziarno i inne tego typu produkty, mogące w dogodnych warunkach przeleżeć nawet lata.

Zakończenie

I tu wypadałoby skończyć. Mam nadzieję, że poradnik pomoże Wam dokonać optymalnego wyboru. W końcu każdy z nas ma nieco inne potrzeby i preferencje i trudno jest jednoznacznie wskazać najlepsze rozwiązanie. Ktoś może na przykład nie mieć czasu na własnoręczne „składanie” racji żywnościowej i woli kupić gotowca, przepłacić te kilka złotych, ale mieć coś na czarną godzinę. Ktoś inny z kolej powie, że będzie najlepiej, gdy wszystko zrobi samemu. Tak to już na tym świecie jest. Ale najważniejszą sprawą jest być przygotowanym, metoda to kwestia drugorzędna.


autor jakub buźniak

Jakub Buźniak

Pasjonat historii, geopolityki i, w mniejszym stopniu, wojskowości. Dużo czyta, czasem trochę myśli. O swoim prywatnym życiu nie będzie pisał, bo ma świadomość, że nikogo takie wynurzenia nie interesują.


napisz do nas